3 miesiące diety i 5 rzeczy, za którymi tęsknię
Mamy maj, a to znaczy, że rozpoczęłam kolejny miesiąc walki z kilogramami. Za mną już trzy pierwsze miesiące, a tak konkretnie 13 tygodni. W trakcie 13 tygodni udało mi się zgubić tyleż samo kilogramów, a nawet ciut więcej, bo 13 i pół. Powód do radości niewątpliwie więc mam i nie żebym tego nie zauważała, ale ponieważ wstałam dziś lewą nogą postanowiłam dziś trochę ponarzekać. Jestem u siebie, więc mogę, a co.
1. Kuchenne eksperymenty
Sprawa ma się tak: dietetyk układa mi menu dokładnie wyliczając kalorie, proporcje składników odżywczych, witaminki i inne alchemiczne składniki mające złożyć się na moją późniejszą sylwetkę Hally Berry, a ja potem muszę tego wszystkiego grzecznie przestrzegać. Raz w tygodniu, konsultując wcześniej moje plany, mogę jeden posiłek trochę pozmieniać i ugotować po swojemu, by wrzucić go na bloga. Ręce mam jednak związane, bo w praktyce Ula trzyma mnie krótko i niewiele zmieniać mi pozwala, a z samych przypraw jeszcze nic nie ugotowano. Nie mam więc za dużo możliwości, by wyżyć się kulinarnie i dać upust mojemu alter-Amaro-ego. Od czasu do czasu mam okazję nakarmić jakichś wygłodniałych gości, albo ugotować coś speszjal dla Mężczyzny, ale wówczas muszę działać na czuja, bo w trakcie gotowania nie wolno mi za dużo kosztować i sprawdzać “czy aby nie mdłe”. Na czas projektu odstawiłam więc na bok moje kulinarne szaleństwa i te intymne chwile gdy sam na sam, w sobotni poranek od 5 rano krzątałam się przy wypieku bułeczek lub serników na weekend. Ale lista rzeczy “do zrobienia” rośnie i rośnie…
2. Nowe smaki
Mam taką głupią przypadłość (jedną z wielu), że nie lubię jeść dwa razy pod rząd tego samego. W ogóle mam potrzebę poznawania nowych smaków, dlatego raczej nie zdarza się, żebym będąc w restauracji zamówiła dwa razy to samo danie – zawsze wybieram z karty coś innego. Jeszcze głupsza przypadłość to ta, że gdy widzę w sklepie coś nowego, to koniecznie muszę tego spróbować (nie ważne czy mowa o nowym smaku Milki czy pasztecie). Na diecie nie dość, że musiałam ograniczyć moje spacery między sklepowymi alejkami w poszukiwaniu gastro-skarbów, nie dość, że musiałam zrezygnować z namiętnego odkrywania smaków z kart okolicznych knajp, to na dodatek, nie ma co ściemniać – wybór w zdrowym i niskokalorycznym jedzeniu jest dość ograniczony. I mimo, że moje jadłospisy na prawdę są urozmaicone pod względem formy podania, przypraw, kompozycji itp. (jak na dietę to i tak jest to mocno zróżnicowane menu) to jednak bywają dni, że mam wrażenie że jem w kółko szpinak, pomidory i kaszę jaglaną…
3. Drobne przyjemności
To akurat doprowadziło mnie do punktu, w którym musiałam dietę rozpocząć. Jedzenie receptą na całe zło. Zły humor? Czekoladka i kieliszek wina. Męczący dzień? Kakałko i bułka z serem. Do filmu? Czipsy przyszły. Weekend bez ciasta to nie weekend, a gotowanie najlepszym sposobem na nudę. To niesamowite jak wszystko sprowadza się do jedzenia… Plis, powiedzcie, że to całkowicie normalne i też tak macie. Macie, prawda?
4. Swoboda
Zakupy? Zrobione dzień wcześniej, z listą w ręku, żeby kupić wszystko co potrzeba na śniadanie. Wyjazd? Pudełeczka z gotowymi posiłkami pod ręką (powinnam targać ze sobą taki tobołek na kijku jak Włóczykij). Wyjście do znajomych? Szybka konsultacja co będę jeść (i najczęściej, że przyniosę to ze sobą, więc o mnie nie muszą się martwić). Leniwy dzień, gdy nie chce się gotować obiadu? Trzeba ruszyć tyłek i zrobić, bo przecież nie wolno mi zadzwonić do Pana Pizzy i powiedzieć “come to mama!”. Festiwal? Nowa knajpa w mieście? Grill? Piwo ze znajomymi? Sorry guys, ja nie mogę. O tym, jak trudno pilnować się na każdym kroku przekonałam się dopiero zaczynając dietę.
5. Urok spotkań towarzyskich
Nie jest problemem spotkać się ze znajomymi, ale czy próbowaliście kiedyś spotkać się ze znajomymi umawiając się z nimi “na wodę mineralną”? Nie “na piwo”, nie “na kawę”, nie “na kolację”. Odpadają spotkania w knajpach i na mieście. Odpadają targi śniadaniowe, jedzeniowe festiwale, pikniki, całodniowe wycieczki. Nawet nasze “date nights” zostały utrudnione, bo nagle okazało się, że wszelkie rozrywki kręcą się wokół jedzenia lub choćby napojów wyskokowych. Jedzenie od wieków łączy ludzi, nic więc dziwnego, że odmawiając sobie tej przyjemności moje życie towarzyskie trochę podupadło…
Dlaczego więc jak dotąd nie rzuciłam tego w cholerę? Bo wciąż przed oczami mam swój cel. Wciąż oczami wyobraźni widzę siebie jak zdrowa, lekka, powabna i gorąca jak Jessica Alba tańcząca na stole w Sin City paraduję w bikini po plaży. Fakt, że się dzielnie diety trzymam i nie pozwalam sobie na wielkie odstępstwa zawdzięczam ogromnemu wsparciu jakie dostaję od Was, od moich ekspertów, od Mężczyzny i ludzi wokół mnie, za co pięknie dziękuję wszystkim i każdemu z osobna. Wiem, że do celu jeszcze długa droga, ale cel uda się osiągnąć. Bardziej boję się o to co będzie później ;)
-
thetruth
-
Maria Banach
-
-
Katka
-
Monika Fiszer
-
Maria Banach
-
-
22kilo.pl
-
Nina Peplińska