muszę, bo się uduszę #1 – bo być gościem, to trzeba umić!

Odkąd tylko pamiętam, w moim domu przyjmowało się gości. Przyjmowało się ich o każdej porze dnia i nocy. Przyjmowało się ich obiadem, ciastem i wódką. Przyjmowało się ich serdecznie i “czym chata bogata”.  W myśl zasady “gość w dom, bóg w dom” (choć akurat boga bym w to goszczenie specjalnie nie mieszała). I zawsze było nam z tym dobrze. Ale czy aby na pewno wciąż zawsze jest?

HA0194

Gdy człowiek wychowuje się w domu, gdzie przyjaciele wpadają o północy na pogaduchy, gdzie popołudniowa kawa kończy się spontaniczną imprezą do białego rana i gdzie goście czują się swobodnie jak u siebie, naturalnym jest, że dziedziczy po rodzicach gościnność. Do dziś przyjmowanie gości wiąże się dla mnie z ogromnym funem. Przeprowadzka do dużego miasta zaowocowała tym, że liczba niespodziewanych wizyt spadła niemalże do zera (baj de łej – zajęło mi kilka lat nim do tego faktu przywykłam i zrozumiałam, że nie znaczy to, że już mnie nikt nie lubi i przestałam z tego powodu wyć w poduszkę), a wizyty znajomych wiążą się z wcześniejszym dogadywaniem terminu i formy odwiedzin. Dlatego teraz nauczyłam się przyjemność czerpać z krzątania się po kuchni w oczekiwaniu na (umówiony wcześniej) dzwonek do drzwi. Bo skoro idą goście, to trzeba ich ugościć po królewsku.

No i tu pora przejść do sedna sprawy. Bo ta przyjemność to czasami kwestia bardzo względna.

Wczoraj odwiedzili nas znajomi, którzy paradoksalnie zainspirowali mnie do napisania tej notki, choć są zupełnym przeciwieństwem tego, na co zamierzam w niej narzekać (T. i M. – ściskam serdecznie! <3). Dlaczego? Bo… jedli. A właściwie pałaszowali, aż się uszy trzęsły. A ja w duchu wręcz rosłam z radości! :)

Odkąd Polskę ogarnął kult jedzenia, trzeba się liczyć z tym, że gdzie się nie pójdzie, trzeba o nim porozmawiać. I fajnie. Jedzenie to bardzo przyjemny do rozmowy temat i jeszcze do niedawna wychodziłam z założenia, że o jedzenie bardzo trudno się pokłócić. Tymczasem okazuje się, że coraz częściej jedzenie zamiast jednoczyć – dzieli. Dzieli na wegetarian i mięsożerców. Na glutenowców i bezglutenowców. Na tłustych i na tych wiecznie light. Na tych co eko i tych co się szczęściem kur nie przejmują… Tak mogłabym wymieniać jeszcze długo, bo ludzie coraz więcej sobie tych podziałów wynajdują. I podczas gdy świat walczy o gender i tolerancję dla wyznania, rasy i seksualnych preferencji rodzi się nietolerancja dla jedzących inaczej. Z pewnością zauważyliście już, że ludzie boją się przyznawać że jedzą w fast foodach, bo wiążę się to niemalże z publicznym kamieniowaniem. To jednak nie jest dla mnie największym problemem. Dla mnie problem zaczyna się w momencie, kiedy zaczynam bać się gotować dla moich gości…

… bo zdarzało się różnie.

Zdarzało się, że koleżanki odmawiały jedzenia, bo za tłuste. Albo cukru za dużo i “czy ty wiesz ile to ma kalorii?”.  Bywało że podważana była ekologiczność serwowanego dania i karcące spojrzenie na wieść o tym, że używam jajek z “trójką”. Prawdę mówią to bywało jeszcze gorzej, ale przez sympatię (mimo wszystko) do tych osób nie będę przytaczać przykładów (są na tyle absurdalne, że autorom nie trudno będzie domyślić się, że o nich mowa). Jednym słowem – zdarzało się, że było mi bardzo przykro.

I tak sobie myślę, że bycie gościnnym to jedno, ale umiejętność bycia goszczonym to drugie. Wśród wielu wartości, jakie przekazali mi rodzice było między innymi to, że w gościach trzeba z kulturą. Nie należy krytykować gospodyni, bo to nie ładnie. I na talerzu nie wolno nic zostawiać. Trzeba zjeść i podziękować. Amen. A jak już bardzo nie smakuje, to po tajniaku schować w chusteczkę lub dać psu pod stołem. Tak mi zostało do dziś. I czy to dziwne, że tego samego spodziewam się po innych?

Drogi Gościu odwiedzający mój dom! Pamiętaj, że jesteś tu mile widziany i zostaniesz ugoszczony jak tylko potrafię najlepiej. Ale doceń to, kurde! Tak, żebym nigdy nie musiała mojej gościnności żałować.

A T. i M. – zapraszam Was do mnie jak najczęściej :) Uwielbiam gotować dla takich gości jak Wy!

  • Wszelkie marudy, grzebiące w talerzu i wybrzydzające są zapraszane raz i nigdy więcej. Gościa może usprawiedliwić tylko alergia i to autentyczna, a nie wydumana. Chociaż kiedyś studiowałam książkę o zachowaniu się przy stole napisaną przez byłego dyplomatę i w dyplomacji podobo nawet alergia nie usprawiedliwia (usprawiedliwiała?) niezjedzenia posiłku na oficjalnym bankiecie ;-) Pozdrawiam i życzę samych gości z wilczym apetytem :-)

    • gruszka

      Alergię akurat wybaczam ;) i zawsze staram się dowiedzieć takich rzeczy przed ugoszczeniem. Rozumiem też wszelkie diety wynikające z zaleceń lekarza itp. Najbardziej jednak szlag mnie trafia, jak zaserwowanie gościom jedzenia kończy się debatą na temat… mojej wagi! I to już jest dla mnie cios poniżej pasa…

  • Ala

    Ja tam nie mam nic przeciwko wygrzebywaniu z jedzenia tego, za czym się nie przepada – może dlatego, że np. sama nie znoszę rodzynek, za to uwielbiam sernik i mogłabym jeść go w każdej ilości (z tym, że zawsze zostawiam na talerzyku kupę wydługanych rodzynek ;)). Ale zgadzam się, że krytykowanie gospodarzy za jedzenie jest poniżej pasa. To po prostu brak kultury… Przypominają mi się też moje tegoroczne urodziny, kiedy urobiłam się po łokcie, bo bałam się, że zabraknie jedzenia, a mój chłopak upiekł przepyszne ciasto. Część gości (głównie męska) zajadała się, aż im się uszy trzęsły, a część siedziała, sącząc “wodę light” i na zachęty do jedzenia reagowała stwierzdeniami typu: “ja tylko spróbuję łyżeczkę od chłopaka, bo ja nie mogę czegoś tak kalorycznego”. Czy ktoś kiedykolwiek przytył od paru łyżek sałatki i kawałka ciasta marchewkowego? No błagam.

    I na koniec hit – chłopak jednej z kulturalnych koleżanek, chętnych do jedzenia i chwalenia: “nie jedz tyle, bo będziesz gruba”.

    Ręce opadają :/

    • gruszka

      O to, że ktoś rodzynki z ciasta wybierze się nie pogniewam ;) Zwykle gdy przychodzą goście serwuję przynajmniej 2-3 przekąski, żeby zawsze był wybór na wypadek, gdyby ktoś czegoś nie lubił. Bardziej smuci mnie ostentacyjne krytykowanie, kręcenie nosem i… personalne wycieczki. A tacy kochani chłopacy jak ten z przytoczonego wyżej przykładu to moim zdaniem nadają się tylko na odstrzał ;)

  • gin

    Wychowałam się w dużym mieście, ale byłam przyzwyczajona do odwiedzin. O ile moi Rodzice są mało w tym względzie tolerancyjni, to jednak była grupa osób, które mogły wpadać o każdej porze dnia i nocy, i nikt w tym nic złego nie widział. Wtedy jeszcze moje kulinarne zdolności ograniczały się do zrobienia herbaty, więc właśnie tym moich gości częstowałam. Albo jakimś ciastkiem, albo kanapką z dżemem. I nikt nie marudził ani nie wybrzydzał.
    Teraz już niemal nie ma spontanicznych odwiedzin. Mieszkam daleko od wszystkich, i się z tym pogodziłam. Niemniej, kiedy już gości zaproszę, to oczekuję, że docenią to, co dla nich przygotowałam. Też nauczono mnie, że “w gościach” je się wszystko i ładnie dziękuje, bo tak wypada. Ktoś się napracował, i jeśli nawet mu nie wyszło, to trzeba docenić jego intencje.
    I bardzo denerwuje mnie, jak ktoś miga się dietą czy tym, że nie lubi – skoro byłeś zaproszony na obiad i ciasto, zapytałam, czy jest coś, czego nie możesz jeść, to wcinaj. A jak nie, to więcej nie przychodź ;)

  • marcia

    Widzę, że nie tylko ja taki niesmaczny trend zauważam :( Mnie też do szewskiej pasji doprowadzają spotkania przy stole, przy którym zamiast się jednoczyć i miło spędzić czas, stresujemy się, co ktoś zaraz powie na temat naszej parówki czy białego (o zgrozo!) chleba. No i te dyskusje, co zdrowe, ile to kalorii, a jak to ugotowałaś? A ja gotuję inaczej, a ja… Buzia takiego “eksperta” się nie zamyka. Zero tolerancji dla innych. Nie tylko gdy przychodzimy w gości, ale gdy jemy we wspólnej kuchni w pracy…Nienawidzę gdy ktoś zagląda mi do talerza i komentuje. Sama nigdy tego nie robię, a jak już coś to chwalę i mówię po prostu smacznego. Koniec kropka! Zażarte dyskusje prowadźmy sobie na kulinarnych warsztatach. A gość? Jeśli ktoś jada tylko po swojemu, a kuchnia gospodyni jest dla niego za tłusta/za mało eko, bla bla, to niech w gości nie przychodzi, tylko je u siebie. Przecież właśnie po to się gościmy!!! Żeby spróbować tego, co przygotuje ktoś inny. A przede wszystkim – dla tej wspaniałej ciepłej atmosfery, a nie po to, żeby ją psuć naszymi przykrymi komentarzami. Po prostu: ugryźmy się w język! ;)

  • czajnik

    Zgadzam się, że goście nie powinni wybrzydzać. Też zostałam nauczona, żeby zjadać wszystko itd. Ale jako gospodyni daję gościom swobodę. Nie chcą, to nie jedzą. Po co ich zmuszać?
    Wielokrotnie czuję się przytłoczona gościnnością osób (ze starszego pokolenia), które chcą dla mnie dobrze, chcą mnie nakarmić, żebym nie była głodna, żebym zjadła coś dobrego, żebym sama nie musiała gotować. Doceniam to. Nie krytykuję, nie komentuję, ale w większości przypadków później cierpię, bo jest mi niedobrze po czymś mega tłustym, albo doprawionym toną wegety i nie wiadomo czym jeszcze, bo jestem przejedzona (nic nie zostawiłam na talerzu przecież)… I zastanawiam się, kto komu ma robić przyjemość: odwiedzający gospodarzowi, czy odwrotnie? Z pewnością wyczucie jest potrzebne obu stronom…

    • gruszka

      Zgadzam się z Tobą i daleka jestem od wpychania ludziom jedzenia do gardła. Potrafię zrozumieć, że ktoś może nie mieć na coś ochoty lub po prostu nie lubić i taki argument przyjmuję. Trochę mniej trafia do mnie że ktoś jest najedzony, jeśli np. był zaproszony do mnie z wyraźnym zaznaczeniem zaproszenia na obiad/kolację/deser. No ale jeśli goście zaczynają kręcić nosem i umniejszać mojej kuchni bo np. jajka są z nieekologicznego chowu to już dla mnie przekroczenie tej granicy wyczucia o której piszesz.

  • W Pobiedziskach żyło się inaczej niż w Poznaniu, nie mówiąc już o tym, że zupełnie inaczej żyje się w na nowopowstałym osiedlu na przedmieściach, gdzie nikt nikogo nie zna, każdego interesuje tylko jego własny kawałek ogródka, po którym zapamiętale jeździ się kosiarką w dni wolne od pracy. Ludzie się nie odwiedzają, a znajomi z miasta nie zaglądają, bo “za daleko”. Ale gdy mieszkałam w Poznaniu obracałam się wśród ludzi, którzy wpadali z wizytą o każdej porze dnia i nocy, i do których również się tak wpadało, ale nigdy nie wiązało się to z jedzeniem, zawsze z piciem (dużej ilości napojów wyskokowych) ;)
    Ponieważ tak, jak Ty wychowałam się w domu, gdzie było zawsze dużo ludzi, gdzie goście przychodzili i siadali do wspólnego stołu, została we mnie potrzeba celebrowania jedzenia i siadania do stołu w większym gronie, i dlatego na przykład nie umiem jeść w samotności, po prostu nie mam wtedy apetytu.
    Natomiast jeśli chodzi o wybrzydzających gości, to na szczęście jeszcze takich u mnie nie było. Natomiast ja sama mam dużą nietolerancję pokarmową i ciężko jest dla mnie gotować ;) jednakże nigdy nie wybrzydzam, zawsze staram się znaleźć coś dla siebie, nie jestem szaloną wegetarianką ani ekolożką, nie odchudzam się, i kocham jeść, szczególnie w miłym towarzystwie :)

    • gruszka

      Nietolerancja pokarmowa to zupełnie inna bajka, oczywiście jest to “wymówka” jak najbardziej do zrozumienia :) Mówiłam raczej o skrajnych przypadkach kręcenia nosem, z powodów “widzimisię”.