niebiańskie smaki czyli jedzenie w samolocie

Zgodnie z obietnicą postanowiłam napisać parę słów o samolotowym jedzeniu. Nie od dziś wiadomo, że jedzenie w samolocie nie cieszy się dobrą chwałą, natomiast nasza polska firma LOT szczyci się tym, że twórcą pokładowego menu jest sam Robert Sowa, w związku z czym byłam niezwykle ciekawa co zostanie mi podane.


jedzenie w samolocie

Lot był długi, bo aż 9-godzinny. Spodziewałam się więc szerokiego repertuaru podniebnych doznań kulinarnych :)
Krótko po starcie, gdy samolot przekroczył wysokość 10 000 m n.p.m. zaserwowany został obiad. Uprzejma Pani stewardessa (bo na stewardessy w LOT-cie nie można narzekać absolutnie!) zapytała “indyk czy wieprzowina”? Do teraz zastanawiam się czy zaserwowane dania różniły się między sobą czymś poza wrzuconym do środka kawałkiem mięcha. Obstawiam, że nie.

Otrzymałam dwa pudełeczka. Pierwsze, duże i przezroczyste zawierało: sztućce, przyprawy, serwetkę, a także: dwa kawałki chleba – jedna kromka jasna, druga ciemna, niestety obie wyschnięte; dwa kawałki pieczonego pasztetu – głodna byłam, więc wolałam nie dopytywać co jest w środku, liść sałaty, na który pacnięte było nieco dżemu malinowego, dwa patisony, masełko i batonik Prince Polo. Pasztet smakował, choć jadłam go z obawą – zwykle bowiem jem tylko te pasztety, które robione były w domu i wiem z czego powstały. Dżemik był super. Batonik też ;)


jedzenie w samolocie

Drugie pudełeczko zawierało danie na ciepło. Po otworzeniu miałam mieszane uczucia: z jednej strony wydobył się z niego apetyczny zapach pieczeni, z drugiej chyba lepiej byłoby jeść je z zamkniętymi oczami, bo całość prezentowała się paskudnie.
Znacie to powiedzenie, że “nie ważne co jesz, ważne, że w miłym towarzystwie”? Otóż moim współpasażerem podróży był bardzo sympatyczny Pan, który na widok mnie, fotografującej samolotowe jedzenie, zagaił o robieniu dokumentacji. I tak zaczęliśmy rozmawiać o tym, że bloguję i jakoś przyznam, że niezbyt skupiałam się na tym co jem :) Zapamiętałam jednak parę istotnych rzeczy: mięso, choć wyglądało dość nietęgo, okazało się bardzo smaczne, soczyste i dobrze przyprawione. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o warzywach – zbrązowiałe i zwiędnięte brokuły mieszały się z mocno wodnistymi ziemniakami. Zdaje się, że pałętał się tam jeszcze jakiś sos i kawałki zielonej fasoli, ale o nich już niestety nic nie powiem, bo po prostu nie zwróciłam uwagi :)

jedzenie w samolocie

Na krótko przed lądowaniem przyszła pora na drugi posiłek: tym razem była to kanapka. No więc, jeśli kanapkę również układał Pan Sowa, to niestety, zwątpiłam w jego kulinarną duszę artysty. Ot zwykły sandwich z wędliną z drobiu, sałatą i ogórkiem konserwowym. Na szczęście kanapka miała na opakowaniu skład i wynikało z niego, że w wędlinie faktycznie jest mięso :) Smakowo jednak kanapka nie różniła się niczym od takiej, którą można kupić na każdej stacji benzynowej. Na szczęście dorzucili jeszcze jednego batonika Prince Polo :)

Nie mogę powiedzieć, że jedzenie było jakkolwiek niebiańskie poza taktem wysokości na jakiej zostało zaserwowane. Ale nie było też tak paskudne jak się o nim mówi, więc można przeboleć. Nie wierzcie jednak w piękne, kolorowe zdjęcia na stronie LOT-u ;)

Prosto z Kanady pozdrawia gruszka z fartuszka! :)