Brak pomysłu na weekend? Promem do Szwecji (a stamtąd jeszcze dalej)!
Odwieczny dylemat “gdzie na majówkę?” został w tym roku rozwiązany całkowicie bezproblemowo. Okazja nadarzyła się sama, gdy jak z nieba spadła mi propozycja od firmy TT-Line oferującej mi (i moim znajomym) wyprawę promem do Szwecji. Szwecja? Jestem na tak! Zawsze kusiło mnie, żeby zobaczyć kraje skandynawskie, a z Trelleboga, do którego dopływał prom rzut beretem było także do Kopenhagi, więc zaliczyliśmy dwa kraje za jednym zamachem :)
Dlaczego prom i co na promie?
Jeśli zastanawiacie się czy taki prom to dobry środek transportu na wycieczkę, to po moich dotychczasowych doświadczeniach jestem przekonana, że tak.
Po pierwsze, na prom można wjechać swoim samochodem, co z kolei na miejscu rozwiązuje kwestię problemów z komunikacją miejską czy wynajmowaniem samochodu. To znacznie obniża koszty i podnosi komfort zwiedzania :)
Po drugie promy TT-Line wypływają ze Świnoujścia średnio dwa razy dziennie – jeden w ciągu dnia, drugi w nocy. My w obie strony wybraliśmy te nocne, bo postanowiliśmy wykorzystać okazję do przespania się i okazało się to świetną decyzją! Nie traciliśmy w ciągu dnia czasu na zwiedzanie, a nasze kabiny były na prawdę komfortowe – w każdej znajdowały się dwa łóżka z czystą pościelą, łazienka z prysznicem, ręczniki i… widok na morze :) Co ciekawe, w kabinach były też specjalne maszyny do prasowania spodni w kancik – wedle potrzeb ;)
Jeśli macie obawy co do tego jak taka podróż promem przebiega to szybciutko wytłumaczę: jeszcze w Polsce przejeżdżacie przez bramkę, gdzie sprawdzają bilety i dowody (lub paszporty). Potem stajecie w kolejce samochodów i czekacie, aż ktoś wskaże Wam drogę na wasze “miejsce parkingowe”. Zabieracie z bagażnika rzeczy niezbędne do przetrwania nocy i idziecie do swojej kabiny. Albo i nie. Bo oprócz spędzania czasu w kabinie możecie też nacieszyć się widokami z pokładu, skorzystać z oferty kawiarni/restauracji czy sauny. My w ramach wyjątku załapaliśmy się na jeszcze jedną atrakcję – mogliśmy podziwiać manewry bezpośrednio z mostku kapitańskiego :) Muszę przyznać, że robiło to wrażenie! :)
Jeśli jednak wybierzecie drzemkę, to nie musicie się martwić, że zaśpicie – godzinę przed dopłynięciem do Trelleborga obudzi Was głos płynący z głośników informujący, że pora wstawać, opuszczać kabiny i oddać klucze.
Jak już się obudzicie, to możecie na promie zjeść także śniadanie w postaci szwedzkiego (nomen omen) stołu – bułeczki, serek, szynkę, jogurt, płatki śniadaniowe, warzywa, owoce, jajecznicę, jajka czy nawet klopsiki… ot śniadaniowa klasyka, z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie.
Po śniadaniu można już wsiąść do samochodu i czekać, aż panowie kierujący ruchem Was wypuszczą. I w drogę! :)
W kraju wikingów
Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od miejscowości, do której prom przybił czyli Trelleborga i jego okolic. Tego dnia pogoda była jeszcze dość kapryśna więc przemarzły nam nieco tyłki, co znacznie obniżało entuzjazm do wychodzenia z samochodu. Sporo rzeczy podziwialiśmy więc z okna, ale nie poddaliśmy się tak zupełnie. Główną atrakcją tego dnia okazało się Muzeum Wikingów w Höllviken – trafiliśmy na pierwszy dzień sezonu, więc nie tylko mieliśmy wejście gratis, ale też tego dnia przygotowano parę fajnych atrakcji, co do których nie wiem czy mają miejsce na co dzień (np. poczęstunek wikingowskimi przysmakami i coś w stylu żywego skansenu).
Pomimo braku słońca, chętnie wychodziliśmy też podziwiać piękne krajobrazy i wszechobecne mariny – widok tych wszystkich żaglówek nie tylko robił wrażenie, ale też rozbudzał w nas jakąś dziwną tęsknotę za morzem ;)
Dojechaliśmy do Malmö by rozgościć się w hotelu i zaplanować wieczór. Jak się okazało w nocy z 30 kwietnia na 1 maja Szwedzi świętują Noc Walpurgi – u dawnych Germanów była to noc duchów i zmarłych, ale w Europie bardziej kojarzona jest z sabatem czarownic. Tego dnia w całej Szwecji rozpalane są ogniska i odbywają się chóralne śpiewy. Dołączyliśmy więc do jednego z takich wydarzeń, odbywającego się w Folkets Park. Nie było ono co prawda specjalnie imponujące, bo organizatorzy mieli spory problem z podpaleniem ogniska, a śpiewy chóralne nie były zbyt głośne, ale i tak było sympatycznie :)
Wieczór zwieńczyliśmy szwdzkim piwem na ogródku lokalnej knajpki Far i Hatten – bardzo przyjemnego i nieco hipsterskiego miejsca :)
Drugiego dnia zaskoczyło nas słońce. Pogoda zrobiła się tak cudna, że żal nam było tracić czasu na zwiedzanie wnętrz – skończyło się więc na dłuuuuuugim spacerze po Malmö. Miasto jest przepiękne! Zaskoczył nas bardzo niewielki ruch samochodowy, niesamowita czystość ulic i wszechobecność rowerów (jak się okazało i tak to nic w porównaniu z Kopenhagą!) :)
To był jednak także ten dzień, w którym musieliśmy już przemieścić się do Kopenhagi. Między Malmö a Kopenhagą znajduje się most Oresund (na zdjęciu poniżej), którym bez problemu można w niespełna pół godziny dostać się do Danii. Most ma jednak jeden minus – jest płatny i to całkiem sporo – przejazd samochodem osobowym to wydatek rzędu 48 euro.
Skoro już o cenach mowa, to od razu dodam też, że ani Szwecja, ani Dania tanimi krajami nie są. Zwykle nie staramy się mocno oszczędzać na wakacjach, ale były momenty, które trochę bolały nasze kieszenie. Co gorsza, ceny te często są nieadekwatne do jakości usług – przez ten cały czas na przykład nie udało nam się zjeść nic na tyle smacznego, żeby zapadło nam to w pamięć. Pierwsze doskonałe danie z kuchni szwedzkiej zjedliśmy… w Szczecinie, zaraz po powrocie do Polski :) (Stockholm Kitchen&Bar – polecam!) Jeśli więc wybieracie się tam na urlop, oswojcie się z myślą większych wydatków – to raczej nie są miejsca, gdzie da się żyć niskobudżetowo.
W kraju rowerów
Jak już wspomniałam wcześniej, Malmö zrobiło na nas wrażenie pod względem ilości rowerów, ale Kopenhaga w tym temacie wbiła nas w ziemię. One są wszędzie, jest ich mnóstwo i są tak wmontowane w krajobraz, że trudno wyobrazić sobie to miasto bez nich :) Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że miasto jest do rowerzystów doskonale dopasowane – ścieżek rowerowych jest pod dostatkiem, a ruch na ulicach poprowadzony jest tak że nawet niedoświadczony rowerzysta (czytaj ja) czuł się tam bezpiecznie.
Oczywiście wcale nie musiałam wieść ze sobą swojego roweru, by po Kopenhadze trochę pojeździć. Okazało się że tamtejsze rowery miejskie to coś absolutnie cudownego i to z wielu powodów. To, co najbardziej zainteresuje osoby o słabszej kondycji to fakt, że rowery miejskie są rowerami elektrycznymi (trzeba pedałować, ale co najmniej o połowę mniej i mniej intensywnie). Oprócz tego, każdy z rowerów ma zamontowany komputerek z GPS-em więc można sobie wytyczyć trasę i po prostu śmigać przed siebie – mapa na rowerze sama pokaże gdzie jechać. No i co równie ważne – stacje rowerowe są tam też prawie na każdym kroku.
Godzina jazdy rowerem to 25 duńskich koron czyli w przeliczeniu około 15 zł. Wychodzi taniej niż komunikacja miejska no i daje mnóstwo frajdy! :) Sporą część Kopenhagi zjeździliśmy więc na rowerach, ale też z przyjemnością pospacerowaliśmy pięknymi uliczkami tego miasta.
Na obiad zajechaliśmy do Copenhagen Street Food czyli położonego na wyspie “marketu” na kształt naszych food truckowych festiwali (tyle, że tam budki nie były na kółkach). Market gwarantował doznania smakowe ze wszystkich stron świata, ale… nie doświadczyliśmy tam niestety kuchni lokalnej nad czym ogromnie ubolewaliśmy. Wieczór natomiast spędziliśmy pijąc wino nad kanałem Nyhavn – chyba najczęściej fotografowanym miejscem w Kopenhadze :) Z pewnością kojarzycie te kolorowe kamieniczki nad wodą i zadokowane tu łodzie? :)
Drugi dzień również poświęciliśmy na spacery i jeżdżenie po okolicy rowerami. Załapaliśmy się m.in. na pokaz zmiany warty pod Amalienborgiem – rezydencją duńskich monarchów, zrobiliśmy sobie zdjęcie z Małą Syrenką (tak, tą z baśni Hansa Christiana Andersena!) i odwiedziliśmy najbardziej kontrowersyjne miejsce w całej Kopenhadze – Christianię.
W latach 70. grupa hipisów zajęła opuszczone budynki koszar wojskowch i ogłosili, że zakładają wolne miasto. Rozwinęła się tam spora społeczność, z własnymi szkołami, przedszkolami itp. Do Christianii zaczęli jednak ściągać także dilerzy, prostytutki i narkomani. Ponieważ jednak sytuacja prawna obleganego przez hipisów terenu była nie do końca jasna, rząd Danii nie potrafił poradzić sobie z ogarnięciem sytuacji i prawdę mówiąc do dziś nie potrafi. Christiania rządzi się własnymi prawami – według wewnętrznego kodeksu nie można tam jeździć samochodem, kraść, korzystać z broni, kuloodpornych kamizelek i ciężkich narkotyków. Słowo “ciężkich” jest tu istotne, ponieważ inne używki są nie tylko dozwolone, ale też oficjalnie sprzedawane. Przy wejściu wisi informacja dla turystów zawierająca trzy podstawowe zasady przebywania na tym terenie: 1. Baw się dobrze 2. Nie biegaj, bo to wzbudza panikę 3. Nie rób zdjęć, bo handel narkotykami wciąż jest w Danii nielegalny. A tuż za wejściem witają cię budki, podobne do tych, jakie znacie z lokalnych jarmarków. Różnica jest jednak diametralna – budki są w kolorach moro, sprzedawcy mają na twarzy bandany i ciemne okulary, a w “menu” znajdziecie najróżniejsze rodzaje marihuany i haszyszu. I choć brzmi to co najmniej przerażająco, to jednak atmosfera tego miejsca jest niezwykle dziwna i… bezpieczna. Tak przynajmniej wydaje się na pierwszy rzut oka. Bardziej w temat się nie zagłębialiśmy, bo po krótkim spacerze uznaliśmy, że pora ruszać dalej.
Może zastanawiać Was jakim cudem w mieście, gdzie handel narkotykami jest nielegalny powstają takie miejsca. Otóż paradoksalnie problemem stało się… duńskie prawo, które zabrania usuwania dilerów narkotykowych siłą.
Przy wyjściu jednak spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka – szkolna wycieczka (12? 14 lat?), która robiła sobie zdjęcia wkładając głowę do tekturowego obrazu przedstawiającego handlarza dragami w jego moro-budce. Wychowawcy wycieczki potulnie stali z boku i czekali, aż rozbawieni nastolatkowie dokończą cykanie fotek i będą mogli ruszyć dalej… Abstrakcja totalna!
Musicie wybaczyć mi brak zdjęć z Christiani, ale wzięłam sobie bardzo do serca zakaz i nawet tam, gdzie można było robić zdjęcia, wolałam na wszelki wypadek nie wyciągać telefonu :)
Za bramą Christiani ciągnie się zupełnie inny świat, ale generalnie Kopenhaga jest miastem totalnie zachwycającym. Jestem przekonana, że jest to pierwsze duże miasto, w którym mogłabym polubić życie :) Jest przepiękna, krajobrazy (tak, tak, miejskie krajobrazy!) zapierają dech i te rowery! <3 Cudo! Aż nie chciało się nam stamtąd wyjeżdżać, ale niestety majówka dobiegła końca i musieliśmy wracać. Najpierw na prom, a potem do domu.
I znów na promie
Nasza droga powrotna była bardzo podobna do tej wiodącej do Szwecji. Na promie było miło, czysto i wygodnie. Nawet kabiny mieliśmy te same co w drodze “do” :) Wstałam trochę wcześniej i załapałam się na podziwianie wschodu słońca z pokładu. Poranne rześkie morskie powietrze szybko i skutecznie rozbudzało, mimo, że sen był krótki – trasę Świnoujście-Trelleborg prom pokonuje w około 7-8 godzin, a jak wiadomo, wstać trzeba trochę wcześniej. Ale wystarczyło by podładować bateryjki :)
Majówkę uważam za wyjątkowo udaną pod niemalże każdym względem (gdyby jeszcze jedzenie tam na miejscu było nieco lepsze…). Ciekawie było już w drodze, a Kopenhaga skradła moje serce – mogłabym tam mieszkać :) Czy wrócę? Pewnie tak, choć nie prędko – jest jeszcze wiele miejsc do zobaczenia na świecie <3 Ale jeśli Wy jeszcze nie byliście to gorąco polecam! A firmie TT-Line bardzo dziękuję za ugoszczenie nas na promie <3