wyjadaczki na tropie – Raj oraz La Ruina
Do La Ruiny zawędrowałyśmy już jakiś czas temu. “Na mieście” mówili o tej kawiarni tyle dobrego, że musiałyśmy sprawdzić jak to jest na prawdę. Wróciłyśmy wówczas do domu z nosem na kwintę – choć zjadłyśmy wtedy najdoskonalszy sernik świata, to tłok i rozgardiasz jaki w tym dniu panował, niewygodne miejsce i atmosfera nie sprzyjały temu by robić zdjęcia, a już tym bardziej recenzować naszą wizytę. Szczególnie zbiło nas z tropu to, że szłyśmy tam przeokrutnie głodne, a okazało się, że w tym dniu już nic konretnego do jedzenia nie uda się nam kupić. Wypiłyśmy więc szybko nasze kakao i poszłyśmy tropić gdzieś indziej.
Krótko po naszej pierwszej wizycie, Dorota wypatrzyła, że La Ruina się powiększa – obok, w budynku po starej cukierni otwierał się Raj. Raj czyli połączenie restauracji, kawiarni i… kina. Wszystkiego po trochu. Byłyśmy przekonane, że musimy to zobaczyć! No i zobaczyłyśmy. Poniżej znajdziecie moją relacją, ale koniecznie zajrzyjcie też do Doroty, która opowie Wam o wizycie ze swojego punktu widzenia.
Tym razem tropienie zaczęłyśmy od wizyty w Raju, bo nasze brzuchy głośno się domagały, by zjeść coś konkretnego. Wchodzimy. Pierwsze co się rzuca w oczy to wystrój – oj, szukam słów którymi mogłabym go opisać i nie znajduję! Było tam po prostu… fajnie! Inaczej! Oryginalnie i ciekawie!
Pierwsze pomieszczenie – wystający ze ściany kawał drzewa (nota bene, którego nie odnalazłyśmy po wyjściu na zewnątrz i to zaciekawiło nas jeszcze bardziej :)) i kolorowe krzesła. Drugie pomieszczenie – lada, ławki wzdłuż ściany i małe laboratorium do parzenia kawy. Trzecie – stoliki wzdłuż ściany pokrytej białymi, spracowanymi kafelkami i stojąca w kącie tajemnicza machina, która nie wiem do czego służy. I na samym końcu kwintesencja Raju – kino na 22 miejsca, czerwone fotele i projektor (chciałabym mieć takie w domu!)
Pora coś zamówić. Co jest w menu? Przesympatyczny pan za ladą dzielnie recytuje skład i pochodzenie trzech potraw, które dziś serwują. Nie udało mi się zapamiętać nazw, ani nawet pełnego składu – zamówiłam coś z kuchni azjatyckiej, co było makaronem w bulionie wołowym, z serem tofu, orzeszkami oraz dużą ilością zieleniny. Dorota zamówiła zupę, która wyglądała bardzo podobnie jak mój makaron, tylko z większą ilością płynnych składników :) Do tego coś do picia. Kawa? Mówię, że nie jestem smakoszem, więc proponują mi kawę, która smakuje jak… herbata. No dobra, czemu nie. Idziemy i czekamy na zamówienie.
Zamówienie zrealizowane zostaje błyskawicznie, a mimo to czujemy, że wszystko jest świeże i robione na miejscu. Nie ma fuszery. Porcje są ogromne! Ja nie daję rady mojemu makaronowi (bo zostawiam jeszcze miejsce na sernik!). Ale jakie to dobre! Oh! Ach! Pycha! Pikantne, ale nie za bardzo – usta zaczynają mnie palić dopiero gdy kończę danie. Ciekawostka – do potrawy zostały dołączone zamiast sztućców pałeczki – podjęłyśmy wyzwanie, dałyśmy radę (jakieś tam pałeczkowe obycie mam, ale specem nie jestem). Ciekawa jestem, czy jak ktoś sobie nie radzi może poprosić o sztućce? Tego nie sprawdziłyśmy.
Moja kawa faktycznie smakuje jak herbata. Zgodnie z tym co mi powiedziano. Ale jeśli mam być szczera, wolę jednak zostać przy prawdziwej herbacie :)
Przyszła pora na deser. Okazuje się, że w Raju nie można jeszcze płacić kartą, więc dostajemy nasz paragon i transportujemy się do La Ruiny, gdzie możemy uiścić nasz rachunek, a przy okazji zamówić sobie ciacho. Ale jeśli komuś bardzo nie chce się wychodzić, to może sobie ciacho z La Ruiny zamówić do Raju i też dostanie :)
W La Ruinie pęka nam serce – wyczekiwanego przez nas sernika nie ma! Trudno, trzeba się zadowolić tym co jest. Orzechowo-bezowe ciasto z kremem mascarpone wyglądało równie dobrze, a jak się okazało smakowało także genialnie! Ojejku, jejku, jakie tam wszystko jest dobre! I chwała bogu, bo inaczej serce pękłoby mi po raz drugi, przy płaceniu rachunku – jest pysznie, ale nie tanio. Za danie w Raju – 28 zł, do tego kawa – 10 zł, za dwa ciastka i 0,5 litrowy dzbanek herbaty zapłaciłyśmy w La Ruinie 35 zł. Ceny są jak najbardziej usprawiedliwione i ciężko się ich czepiać – jedzenie jest najwyższej jakości, pyszne i czuć, że robione ze świeżych składników. Do tego dania przygotowywane w Raju są oryginalne i ciężko spotkać coś podobnego w innych poznańskich restauracjach. Mimo to, trochę zabolało to moją kieszeń…
O ile w Raju człowiek może cieszyć się odrobiną prywatności, o tyle w La Ruinie jest moim zdaniem nieco za ciasno. Pomimo, że zajęta była tylko połowa stolików (przy jednym z nich siedział Grover :)) to i tak czułam się tam nieco przytłoczona. Za pierwszym razem myślałam, że to kwestia mojego kiepskiego dnia i nadwrażliwości na czynnik ludzki, ale druga wizyta w La Ruinie mnie w tym utwierdziła. Jeśli będę tam jeszcze zaglądać, to zdecyduję się na zostanie w Raju, a ewentualny deser zamówię sobie “z dowozem” :)
Dwa słowa jeszcze o kinie w Raju. Pytałyśmy o seanse – nie są regularne, więc jeśli ktoś chce się załapać, musi śledzić profil Cafe La Ruina na Facebooku – tam publikowane są wszystkie informacje o wyświetlanych filmach. Co w kinie grają? A to, na co mają akurat ochotę :) Mamy nadzieję z Dorotą kiedyś tam załapać się na jakiś seans, ale zostałyśmy ostrzeżone, że jeśli chcemy, to powinnyśmy rezerwować bilety telefoniczne, bo znikają szybko, a liczba miejsc jest ograniczona.
Na koniec ciekawostka – w La Ruinie w toalecie jest meksykańska dyskoteka! ;) Ale jak chcecie się dowiedzieć o czym mówię, to musicie sami sprawdzić!
Podsumujmy:
Wyniki (w skali 1-10):
Jedzenie – 9 (sernik z La Ruiny na 10!)
Wystrój – 8
Obsługa – 10
Jakość do ceny – 8
Ogólne wrażenie – 9