poznaj różnicę między tym jak się czujesz, a tym jak się czujesz

Błąd w tytule? Y-y. Wszystko pod kontrolą. Dziś będzie o “czuciu się”, bodyshame’ingu i zdrowym rozsądku, a dokładniej, o odpowiednim balansie między nimi.

amazonki

Zacznę od tego, że nigdy nie nauczyłam się dystansu do siebie. Płaczę gdy się ze mnie nabijają, denerwuję się, gdy prawda boli i nie umiem śmiać się z siebie. Taka ma przypadłość, bo nikt przecież nie jest idealny i ja też jakieś wady mieć muszę ;) Do serca więc brałam sobie wszelkie mniej lub bardziej zawoalowane przytyki i niby-żarty dotyczące mojej wagi, które na różnych etapach mojego życia miały różne nasilenie i moc. Odkąd walczę z nadwagą, nigdy w pełni nie zaakceptowałam mojego ciała i gorąco zazdrościłam dziewczynom, którym nadmiar kilogramów nie przeszkadzał w podbijaniu świata. Patrzyłam z zazdrością, jak zniewalająco wyglądają w sukienkach w rozmiarze XXL, z czerwoną szminką na rozciągniętych w uśmiechu ustach. Zaczęłam więc czytać i obserwować niektóre z blogerek “plus size”. Częściowo dlatego, że chciałam brać z nich przykład, częściowo dlatego, żeby sprawdzić, czy aby przypadkiem tej samoakceptacji nie udają. A częściowo, żeby zobaczyć co z ich życia “plus size” wyniknie.

W ciągu ostatnich miesięcy wiele z obserwowanych przeze mnie blogerek przeszło na dietę. I tu wydarzyła się dla mnie rzecz całkowicie nie do pojęcia – pojawili się hejterzy, rzucający zgniłymi pomidorami i krzyczący, że “ten cały blog to była ściema!”. Czytałam ich komentarze i uwierzyć nie mogłam – ludzie wyrzucali z siebie pokłady nienawiści dlatego, że ktoś postanowił… zadbać o swoje zdrowie! O, i tu właśnie przechodzę do sedna sprawy. Zdrowie. Bo waga, to nie tylko to co widać. To także to, co czuć.

Dawno temu miałam okazję przepuścić przez siebie impuls elektryczny, który w magiczny sposób zbadał poziom otłuszczenia mojego organizmu. Ku mojemu zadowoleniu okazało się, że wszystko co mogło się osadzić, osadziło się na zewnątrz – pomimo galaretki na brzuchu i upodobnienia się do ludzika Michelina, wnętrze miałam całkowicie zdrowe i w normie. Badania krwi również nie wykazały problemów z cholesterolem. Krótko mówiąc, z medycznego punktu widzenia – końskie zdrowie. Tyle, że dodatkowe 30 kilogramów, do których moje ciało nie było przystosowane dały się odczuć w bólu kolan i pleców (no dalej, spróbuj sobie popitalać przez tydzień bez przerwy z 30-kg plecakiem!). Nie tylko przyczyniło się to do podjęcia decyzji o odchudzaniu, to też uświadomiło mi jedną rzecz – nawet, jeśli kiedykolwiek nauczyłabym się czuć dobrze ze sobą i swoim ciałem, to… i tak nigdy nie czułabym się dobrze, z fizycznego punktu widzenia. Dlatego ja doskonale rozumiem dziewczyny, które pomimo tego, że oficjalnie mówią o tym, że czują się ze sobą dobrze, biorą się za odchudzanie. Jest bowiem różnica między samoakceptacją, a brakiem akceptacji dla zajeżdżania własnego ciała w ramach propagowania stylu życia “plus-size”. Trzymam więc mocno kciuki za ich chudnięcie, dobre samopoczucie i zdrowie! 

Podczas moich poszukiwań wzorców, dobrych przykładów i mentalnych idolek, z przykrością obserwowałam jeszcze inne zjawisko – zjawisko bodyshame’ingu, czyli dyskryminacji z powodów cielesności. Celowo nie piszę tu o nadwadze, bowiem bodyshame’ing działa w dwie strony. To kolejna rzecz, która nie przestaje mnie zaskakiwać. Znacznie bliższa jest mi idea szerzenia myśli, że każde ciało niezależnie od kształtu i rozmiaru jest na swój sposób piękne, niż przekonywanie kogokolwiek, że piękne jest tylko to co chude/tylko to co krągłe. W przypadku bodyshame’ingu nie zawsze ujęte jest to dosłownych słowach. Często przytyk dla danego wyglądu jest sprytnie zawoalowany. Z bodyshame’ingiem spotykamy się na co dzień choćby w reklamach – wystarczy porównać smutne, samotne panie “przed” zażyciem odchudzającej pigułki, i radosne panie “po”, które momentalnie znajdują miłość swojego życia i zdobywają wymarzoną pracę. Jaki to śle komunikat? Z równym niepokojem obserwuję jednak bardziej krągłe dziewczyny, które przyjęły odwrotną strategię i te szczuplejsze nazywają “wieszakami”, “kościotrupami” czy całość kwitując powiedzeniem “facet nie pies, na kości nie leci”. Czym to się różni od nazwania kogoś “słoniem”, “hipopotamem” czy “kluską”? Te drugie określenia jednak wywołują zwykle znacznie większe oburzenie, niż te pierwsze – tak, jakby przyjmowało się, że chudsi w życiu mają wystarczająco dobrze, więc można im trochę pocisnąć… 

Na zakończenie przytoczę ciekawostkę zasłyszaną w jednym z programów podróżniczych i odpowiadającą na pytanie ze zdjęcia – amazońscy Indianie w większości plemion nie wstydzą się swoich ciał i bez problemu odkrywają brzuchy, biusty czy pośladki. Podejrzliwie natomiast patrzą na tych, którzy swoje ciało za wszelką cenę próbują się zakrywać. Dlaczego? Ano dlatego, że dla nich jedyną brzydotą jest ciało chore. A zdrowe ciało, to piękne ciało. Nie ma powodu go chować. I kropka.  Niby prymitywne ludy, a jednak tak dużo mądrzejsze od nas…

Mam więc apel. Taki ogólny i do wszystkich. Przestańcie się do cholery jasnej tyle zastanawiać nad rozmiarem Waszego (lub co gorsza cudzego!) ubrania, przestańcie liczyć fałdki na brzuchu lub wystające żebra, przestańcie oceniać ludzi przez pryzmat tego ile ważą, a skupcie się na tym co w życiu najważniejsze – własnym zdrowiem. Bo choć grube nie zawsze znaczy chore, to chude też nie zawsze znaczy zdrowe. Przebadajcie więc od czasu do czasu krew i sprawdźcie, czy Wasz sposób żywienia nie wymaga zmiany. I nie róbcie tego dla innych, zróbcie to dla siebie :) Howgh!

  • Święte słowa! Sama mam nadwagę więc doskonale wiem o czym piszesz. Gruba jestem od zawsze i gdy byłam młodsza bardzo się tym przejmowałam jednak później polubiłam siebie taką jaką jestem jednak biorę się za odchudzanie bo zaczęło mi zależeć na zdrowiu a poza tym planuję długie podróże i wiem, że przyda mi się lepsza kondycja.