A. McEvedy, P. Merrett “Ekonomia Gastronomia”
Autor: Allegra Mc Evedy i Paul Merret
Tytuł: Ekonomia Gastronomia
Liczba stron: 315
Liczba przepisów: ponad 100
Liczba zakładek “koniecznie zrobić!”: 16
Książkę tę kupiłam z czystej ciekawości. Prawdę mówiąc przez skórę czułam, że nie spełni ona moich oczekiwań, tak samo jak program telewizyjny o tym samym tytule. Książkę kupiłam w promocyjnej cenie – 50% taniej. Inaczej z pewnością bym po nią nie sięgnęła, bo paradoksalnie, książka przeznaczona dla ludzi, którzy chcą oszczędzać na jedzeniu, kosztuje więcej niż przeciętna książka kulinarna. Widocznie trzeba to potraktować jak inwestycję, choć jak na mój gust – mało trafną.
Żeby było jasne – nie twierdzę, że książka jest zła. Twierdzę, jedynie, że nie nadaje się ona na warunki polskie. Przede wszystkim chodzi o zestaw produktów, jakich używają w niej autorzy. Już na pierwszych stronach książki, gdy wymieniają spiżarniane “must have”, trafiamy na listę takich składników jak m.in.: chorrizo, ciasto filo, liście limonki kaffir, orzechy piniowe, anchois, parmezan, cheddar, tajska pasta curry, pasta tahini… Nie są to produkty, po które sięgają osoby zarabiające minimalną krajową, a kierując się tytułem, wydawać by się mogło, że to do nich powinna być kierowana ta książka. Prawdę mówiąc ja sama się zawsze dwa razy zastanowię przed kupieniem któregoś z tych produktów, a raczej nie należę do osób specjalnie oszczędnych…
Kolejny problem pojawia się przy dostępności niektórych składników – z pewnością popularnych w brytyjskich sklepach, ale niestety nie do znalezienia na polskich sklepowych półkach.
We wstępie książki znajdziemy kilka stron praktycznych porad. Dotyczą one m.in. przechowywania produktów, planowania posiłków i robienia zakupów. Szkoda, że temat potraktowany jest nieco po łebkach, bo moim zdaniem jest to najbardziej przydatna część tej książki.
Cenę książki rekompensuje nieco jej ładne wydanie. Moim zdaniem pod względem graficznym jest to jedna z lepiej wydanych książek – jest czytelna, przejrzysta i estetyczna. Małym paradoksem są tutaj zdjęcia – choć na pierwszy rzut oka dość nieapetyczne, to są tak domowe i codzienne, że człowiek faktycznie robi się głodny. Niewiele mają one jednak wspólnego z foodesignem.
Bardzo podoba mi się ujednolicona budowa książki – po lewej stronie zdjęcie (na całą stronę), a nad zdjęciem informacja o liczbie porcji i czasie przygotowania. Po prawej przepis, wraz z krótkim wstępem od autorów. Jak już pisałam – jasno, czysto i przejrzyście. Cała książka podzielona jest na 8 głównych rozdziałów: przepisy podstawowe, obiad, kolacje w środku tygodnia, coś z niczego, domowe jedzenie na wynos, restauracyjne dania w domu, kolacje dla przyjaciół i desery i smakołyki.
Pomiędzy poszczególnymi działami znajdziemy dodatkowe wstawki, jak np. “10 najczęściej wyrzucanych produktów” (poza jednym wyjątkiem – brak zaskoczenia) czy “Wyprawy z wózkiem” czyli mały poradnik czego nie kupować – ponownie bez przełożenia na polskie realia (kto w Polsce kupuje ugotowany już ryż albo obrany czosnek?!)
Jest w tym wszystkim jeden szkopuł. Jak widzicie, z całej książki zainteresowało mnie jedynie 16 dań. Problem w tym by “ekonomia-gastronomia” mogła działać i faktycznie pomogła mi zaoszczędzić, powinnam skorzystać z całych jadłospisów, które pozwoliłyby mi na wykorzystanie resztek. Czyli pies pogrzebany, bo wciąż to co ugotuję, będzie generowało resztki, z którymi ostatecznie i tak będę musiała sobie sama poradzić.
Nie do końca mogę powiedzieć, że żałuję zakupu tej książki (choć na pewno żałowałabym, gdybym kupiła ją w jej pierwotnej cenie), ale też nie uważam jej za cenne trofeum w moim zbiorze. Trochę zdążyła już się przykurzyć, bo szczerze mówiąc jeszcze nie przyszedł dzień, w którym skusiłabym się na ugotowanie z niej czegokolwiek. Może kiedyś. Jeśli dostaniecie ją w prezencie – tragedii nie ma, ale jeśli planujecie wydać trochę pieniędzy, zdecydowanie są w księgarniach znacznie ciekawsze pozycje i po tę książkę raczej bym nie sięgała.