lody z pieczonych bananów z sosem karmelowo-rumowym i “Kupcy i korsarze”
Ku mojej ogromnej uciesze moja współpraca ze sklepem Rebel trwa :) Uciecha jest potrójna: po pierwsze mam możliwość testowania planszówek (yay!), po drugie frajdę sprawia mi wymyślanie jakież to smaki i smaczki do owych gier pasują, a po trzecie nagle okazało się że wokół mnie pasjonatów planszówek nie brakuje, a kolejnych sama moją miłością do grania zarażam :) Przejdę jednak do meritum, bo wpis i bez długiego wstępu krótki nie będzie :)
Gdybym urodziła się w innych czasach i z inną płcią, z pewnością byłabym piratem. Życie jednak złośliwie rzuciło mnie, kobietę, na przełom XX i XXI wieku, w dodatku daleko od morza i z chorobą morską nawet na promie kursującym między Gdańskiem a Helem. Zostało mi więc oglądanie filmów o piratach, słuchanie szant (yay!) i… granie w takie gry jak “Kupcy i korsarze”. Pokładałam w tej grze duże nadzieje i na całe szczęście gra spełniła je wszystkie i to z nawiązką.
Pierwsze kroki nie były łatwe. Samo czytanie instrukcji z próbą zrozumienia (bo o zrozumieniu na tym etapie ciężko było mówić) pochłonęło nam pół wieczora. Z pewną zgrozą spojrzeliśmy na liczbę elementów, które należy brać pod uwagę już przy rozkładaniu planszy i podejmowaniu pierwszych w grze decyzji. Mimo to odważnie (jak na piratów przystało – arrrrrgh!) zasiedliśmy do pierwszej rozgrywki. We dwoje. Ta informacja jest o tyle istotna, że, jeśli mam być z Wami szczera, planszówki we dwoje, zwłaszcza te wymagające dużej interakcji między graczami, raczej niezbyt często wychodzą. Mimo to próbę podjęliśmy i… bawiliśmy się doskonale. Okazało się, że po pierwsze gra wcale nie jest tak skomplikowana, jak mogłaby na to wskazywać instrukcja, a po drugie już grając we dwoje emocje są wystarczające, a możliwości ogromne :)
Bawiliśmy się dobrze do tego stopnia, że jeszcze tego samego rozegraliśmy drugą rozgrywkę (a trzeba zaznaczyć że gra na dwie osoby to minimum 2 godziny, a wliczając w to doczytywanie instrukcji przy pierwszych rozgrywkach – co najmniej 3 ;)). Tutaj od razu dodam, że wg. instrukcji trzeba liczyć około 45 minut na doświadczonego gracza. Przy pierwszych rozgrywkach moim zdaniem trzeba ten czas pomnożyć razy dwa.
Podczas gry trudno się nie zachwycać jej wykonaniem. Doskonała grafika, całość bardzo przyjemna dla oka – miodzio. No i mój ukochany klimat Karaibów! Żeby jednak nie było tak słodko, muszę wspomnieć o tych kilku drobiazgach, które mnie odrobinę irytowały:
– błędy i niedopowiedzenia w instrukcji. Było kilka. Pojawiła się do nich errata na stronie Rebel.pl, ale jak ktoś nie wie gdzie szukać to nie znajdzie. Warto wydrukować i dołożyć do pudełka. Problem solved.
– błędy korektorskie. Niby drobiazg, ale “Ytrzymałość” wydrukowana na wszystkich kartach statku strasznie kłuje mnie po oczach ;)
– przewracające się statki. Duże trzymają fason, ale te najmniejsze, slupy, nieustannie wodują ;)
Skoro jednak przeszłam do omawiania takich drobiazgów, to jest kilka rzeczy, którym należy się uznanie. Po pierwsze dołączone do opakowania woreczki strunowe. Elementów w pudełku jest tak dużo, że na samą myśl o rozdzielaniu ich od siebie przed każdą rozgrywką niczym Kopciuszek mogłoby się odechcieć grania. A tak, wszystko jest ładnie posegregowane :) Dodatkowo, plansze gracza są bardzo czytelne i jasne w obsłudze, co również liczę na plus.
Na kolejne rozgrywki postanowiliśmy zaprosić więcej osób, żeby sprawdzić jak gra sprawdza się w większym gronie. Zasiedliśmy do rozgrywki w cztery osoby. Najpierw monotonna godzina tłumaczenia zasad nowo przybyłym (element, którego nie da się przeskoczyć) a potem ahoj przygodo – gramy. No i tutaj pojawiło się lekkie rozczarowanie, bo wartkość akcji na planszy pomimo większej liczby graczy nie zwiększa się zanadto, a oczekiwanie na swoją turę wydłuża się do nieskończoności. Skutkowało to lekkim znudzeniem towarzystwa, a pod koniec nawet lekką irytacją: “co tak długo? ile można myśleć na ruchem? no kupujesz te towary czy nie?!”. Innymi słowy – to chyba pierwsza gra, która bardziej podobała mi się, gdy graliśmy we dwoje. Rozgrywkę w większym gronie rekomenduję jedynie bardzo cierpliwym osobom.
Grę jednak zdecydowanie polecam! W mojej ocenie zdobywa ona 9/10 w rozgrywce na dwie osoby i 7/10 w grze w większym gronie. Nie zrażajcie się skomplikowaną instrukcją – wszystko staje się dużo prostsze już po rozegraniu kilku pierwszych tur. Duża ilość negatywnej interakcji (arrrrggghhh!!! :D) i interakcji w ogóle, ciekawa fabuła, spore zróżnicowanie i niepowtarzalność rozgrywek – wszystko to zasługuje na ogromnego plusa!
Trudno wyobrazić sobie życie pirata bez rumu. Kapitan Jack Sparrow zastanawiał się zawsze: “Why is the rum always gone?”, a i ja do jego rozważań się przyłączam – nasza butelka rumu w trakcie rozgrywki również szybko wysychała (przyznam, że głównie za moją sprawą). Na szczęście pod ręką były jeszcze lody. I to nie byle jakie bo były to lody z pieczonych bananów z karmelowo-rumową polewą.
Gdy plansza rozłożona jest na stole raczej trudno o wolne miejsce. Na szczęście pucharki nie zajmują go dużo. Pomiędzy kolejnymi ruchami przeciwników mija sporo czasu, podczas którego można zająć się konsumpcją swojej porcji. A zakładając, że nie je się jak fajtłapa, da się zjeść lody nie brudząc niczego dookoła :) Podsumowując więc bananowe lody i szanty w tle są doskonałym uzupełnieniem rozgrywki! :)
Składniki (na 4 porcje):
Na pieczone banany:
- 3 dojrzałe banany
- 4 łyżki masła
- 3 łyżki cukru
Na sos karmelowy:
- 40 g masła
- 1/4 szklanki cukru Dark Muscovado
- 1 laska wanilii
- 1/2 łyżki miodu
- 3 łyżki rumu
- odrobina soli (do smaku, ok 1/2 łyżeczki)
Na bazę lodową:
- 4 żółtka
- 500 ml kremówki
- 1/4 szklanki cukru
- szczypta soli
Banany obieramy i wkładamy do żaroodpornego naczynia. Posypujemy cukrem. Masło kroimy na małe kawałeczki i układamy na bananach. Banany wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 20 minut. Po tym czasie wyjmujemy banany, rozgniatamy je widelcem i ponownie wkładamy do piekarnika na kolejne 20 minut.
W międzyczasie przygotowujemy polewę. Laskę wanilii przekrawamy na pół i wrzucamy do rondelka. Dodajemy masło, cukier i miód i całość gotujemy na małym ogniu, aż masło się rozpuści i całość zacznie wrzeć. Wtedy zdejmujemy sos z ognia, przelewamy do naczynia odpornego na wysokie temperatury (np. kubek), dodajemy rum oraz sól do smaku. Całość mieszamy i chłodzimy do temperatury pokojowej.
By zrobić bazę do lodów zagotowujemy 400 ml śmietanki w rondlu (pozostałe 100 ml przyda się później). Zagotowaną śmietankę zdejmujemy z ognia i lekko studzimy (śmietana nie może być gorąca, ale powinna być jeszcze lekko ciepła). W miseczce ucieramy cukier z żółtkami i odrobiną soli. Do żółtek wlewamy połowę przestudzonej śmietanki, mieszamy, a następnie całość przelewamy do pozostałej części zagotowanej śmietany.
Na garnku ustawiamy duże sitko. Przekładamy do niego upieczone banany i przecieramy je dokładnie, by jak najwięcej miąższu znalazło się w garnku. Dodajemy pozostałą śmietankę i całość ponownie podgrzewamy. Gotujemy, stale mieszając przez kilka-kilkanaście minut, aż lody zaczną gęstnieć (poznamy to po tym, że płyn będzie ładnie pokrywał wypukłą stronę łyżki zamiast z niej spływać). Zdejmujemy miksturę z ognia, studzimy.
Dalej postępujemy według instrukcji z maszynki do lodów. U mnie należy najpierw włączyć maszynkę, wlać lody, a następnie kręcić je przez około 30 minut. Schłodzoną masę przekładamy do pojemnika i chłodzimy w zamrażalniku, aż lody stwardnieją.
Lody są bardzo sycące więc porcja wielkości sporej kulki podanej z łyżką sosu całkowicie wystarcza :)
Udanej wyprawy na Karaiby życzy gruszka z fartuszka. Arrrghh! :D