Gina Steer “A to tylko… 100 kalorii!”
Autor: Gina Steer
Tytuł: A to tylko… 100 kalorii!
Liczba stron: 176
Liczba przepisów: 80
Liczba zakładek “koniecznie zrobić!”: było ok 20, zostało 5
Pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach kupiłam tę książkę – parę lat temu podczas kolejnego zrywu pod tytułem “od dzisiaj się odchudzam” poszłam na zakupy do marketu. Książeczka leżała na stosie z przecenionym towarem łypiąc na mnie już z daleka swoją lśniącą okładką (metaliczny niebieski rzuca się w oczy). Przewertowałam ją na szybko i skuszona dość apetycznymi fotkami będącymi obietnicą prawdziwej uczty w ramach 100 kalorii wrzuciłam do koszyka.
Zdjęcia faktycznie są najmocniejszą stroną tego wydania. Nie są dziełami sztuki, ale mimo wszystko ładne, estetyczne i mogą sprawić, że pocieknie ślinka. Cała książka wydana jest dość przejrzyście i zgrabnie, pomimo znienawidzonego przeze mnie sprężynowego łączenia. Szata graficzna jest moim zdaniem przyjemna dla oka i (niestety) to sprawiło, że dałam się nabrać.
Pierwszy zgrzyt pojawił się już przy zaznaczaniu dań “do zrobienia”. No bo jaka to filozofia jest posypać połówkę grejfruta odrobiną cukru i pestkami z marakui i zaserwować to jako śniadanie? Lub nadziać na patyk kilka różnych owoców, skropić miodem i twierdzić, że są to “szaszłyki na pobudkę”? Lub w końcu co to za odkrycie – owoce w galaretce?! Nosz kurde! Płacić za takie “przepisy”?
Trochę lepiej wypadały działy dotyczące dań obiadowych, lunchy i napojów, dlatego to głównie na nich skupiłam się gdy później wybierałam przepisy do ugotowania. No i niestety, kicha. Szybkie minestrone wyszło gęste jak gulasz i po prostu niesmaczne, placki z ziemniaków i fety za nic nie chciały przypominać placków, pomidorowe ratatoullie musiałam ostro doprawić by dało się zjeść, a rolada czekoladowa wyszła twarda i… gorzka. Każdy wypróbowany z tej książki przepis kończył się fiaskiem, dlatego przestałam już nawet próbować…
Dodam jednak jeszcze parę zdań w kwestii technicznej. Tytuł zobowiązuje, więc przy każdym z dań podana jest kaloryczność, faktycznie nie przekraczająca 100. Tylko jakim kosztem? Kosztem porcji oczywiście! W końcu nawet pełnotłustą lasagne mogliby wrzucić, wykroić z niej plaster o szerokości centymetra i twierdzić, że to danie dietetyczne. Niestety porcjami podanymi w książce nie da się najeść, co zresztą potwierdziłby każdy dietetyk – obiad o wartości 100 kalorii to nie obiad! No i jeśli o “oszczędzaniu” kalorii mowa, to chyba nie trzeba dodawać, że najłatwiej robić dania oparte głównie o warzywa, dlatego w książce jest cała masa dań wegetariańskich.
Tak więc krótki o i na temat – jeśli zobaczycie tę książkę na półce w księgarni, nie dajcie się oszukać jak ja i po prostu odłóżcie ją z powrotem. Na prawdę szkoda na nią pieniędzy, nawet jak była w promocji tak jak w moim przypadku…
-
Maria