Gdzie na weekend? Na Śląsk! A właściwie to do województwa śląskiego.
Dłuższą chwilę zajęło mi zebranie się do opisania mojej kulinarnej przygody z województwem śląskim , bo wiedziałam, że siadając do pisania szybko nie skończę. A że nie lubię rzeczy zaczynać i nie kończyć, musiałam zaczekać, aż będe mieć niczym nie skrępowane, wolne dwie godzinki. I oto mam. Siedzę właśnie w pociągu, jadąc do Warszawy, gdyż pełną parą rusza promocja mojej książki. Nim jednak wpadnę w wir wywiadów, lansu i sławy, chciałabym opowiedzieć Wam o tym co jadłam i co widziałam trzy tygodnie temu, kiedy to za sprawą Śląskiej Organizacji Turystycznej mogłam wziąć udział w wyjątkowej wycieczce po małym fragmencie województwa śląskiego. Małym, bo tylko tyle daliśmy radę z weekend. Ale już wiem na pewno, że wrócę tam po więcej :)
Bądźmy szczerzy. Jadąc na wycieczkę zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Województwo Śląskie było dla mnie równoznaczne ze Śląskiem (wielokrotnie podczas wyjazdu wyprowadzano nas z błędu, przypominając, że to przecież także Jura Krakowsko-Częstochowska, Zgłębie Dąbrowskie, Beskid…). I generalnie krajobraz jawił mi się tak:
Krótko mówiąc ponuro, szaro i bardzo kopalniano. Wyobrażenie to było tak błędne, że aż mi wstyd. Województwo Śląskie nie tylko nie było smutne, a po ulicach nie chodzili ludzie umazani węglem, ale wręcz było po prostu niesamowicie zielone i piękne! Zakochałam się od pierwszego wejrzenia i prze kolejne trzy dni rozglądałam się dookoła szeroko otwartymi oczami, chłonąc widoki i krajobrazy.
W ramach wycieczki zaplanowano dla nas trasę wyznaczoną przez Szlak Kulinarny Śląskie Smaki. Na Szlaku tym znajduje się obecnie 26 restauracji i oczywiście nie sposób było odwiedzić je wszystkie. A przecież i poza restauracjami było co jeść ;) Ale jedzenie, jedzeniem – innych atrakcji też nie brakowało!
Dzień 1
Piątek rozpoczęliśmy od zwiedzenia Złotego Potoku, obecnego tam Dworku Zygmunta Krasińskiego oraz Pstrągarni gdzie uraczono nas absolutnie ge-nial-nym smażonym pstrągiem. Wybór dania nie był przypadkowy – otóż jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się skąd pstrągi wzięły się w Polsce, to ja już wiem – to w Złotym Potoku założona została pierwsza hodowla tychże rybek. Nic dziwnego, że pstrągiem uraczono nas także w okolicznej Smażalni Pod Lasem, gdzie odbył się pierwszy przystanek ze Szlaku Kulinarnego.
Obok smażonego pstrąga był także karp i karaś, zupa rybna i rosół z jesiotra oraz hit (koniecznie do wypróbowania we własnej kuchni!) – pierogi z pstrągiem, suszonymi pomidorami i czerwoną fasolą. No niebo w gębie!
Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy na zwiedzanie Olsztyna i znajdujących się tam ruin Zamku Królewskiego. Plan wycieczki zakładał, że ruszymy na przechadzkę ze słuchawkami na uszach (zestawy do wirtualnych wycieczek wypożyczyć można we wszystkich punktach informacji turystycznej w woj. Śląskim), a lektor opowie nam o wszystkim co ciekawe. I pewnie by się tak stało, gdyby nie ogólne rozprężenie, chęć bliższego poznania reszty grupy i to, że piękne widoki po prostu rozpraszały :)
Nie słuchając wirtualnego przewodnika czułam się trochę jak na wycieczce szkolnej ;) Niewiele więc zapamiętałam z tego miejsca, poza tym, że było tam po prostu przepięknie! Trzeba będzie wrócić raz jeszcze i ty mrazem posłuchać dokładniej.
Dzień zwieńczyliśmy w Częstochowie, a konkretnie w Browarze Czenstochovia. Atrakcją wieczoru było produkowane przez browar piwo – wrażenie robił przede wszystkim sposób jego serwowania czyli wjeżdżająca na stół trzylitrowa tuba z kranem.
Choć smak piwa akurat mnie nie powalił (przyjemnie pijalne, ale nic poza tym), to żurek na maślance i filet z gęsi confit wymiotły :)
Ledwo starczyło mi miejsca, ale dopchałam w siebie jeszcze rafaello z kaszy jaglanej. Ostatecznie jednak poległam i na kawior żydowski, na który miałam ogromną ochotę już sił nie starczyło. Nie dałam rady też desce serów i wędlin. Kolejny powód by wrócić :)
Dzień 2
Upewniając się, że pierwszy posiłek czeka nas dopiero popołudniu, większość wycieczki popełniła ogromyn błąd i zjadła śniadanie w hotelu. Błąd ten wyszedł na jaw bardzo szybko, bo gdy tylko zjawiliśmy się w pierwszym punkcie wycieczki czyli na lokalnym targu w Żarkach uraczono nas tatarczuchem czyli chlebem z mąki gryczanej. Zaskakująco słodkim i pysznym!
Targ to jednak nie jedyna atrakcja Żarek. Ba, powiedziałabym, że w Żarkach atrakcji nie brakuje. Ich poznawanie zaczęliśmy od lokalnego Młyna – wyremontowanego przed rokiem, pełniącego obecnie funkcję Muzeum Dawnych Rzemiosł. Miejsce świetne i dla dorosłych i dla dzieciaków, ale to dzieci będą mieć prawdziwą frajdę – nie w każdym muzeum bowiem można wszystkiego dotknąć :) Tu można było na przykład spróbować własnoręcznie zmielić ziarno na mąkę.
Dla nas przygotowano jednak jeszcze jedną, specjalną atrakcję – poczęstunek chlebami z lokálních piekarni, których w Żarkach nie brakuje. Świeżutkie chlebki z chrupiącą skórką, masełko i miód szybko przypomniały nam, że śniadanie w hotelu było błędem, ale po prostu nie mogliśmy przestać jeść. Mmmm! <3
Na całe szczęście objedzeni do granic (a przypomnę, że była to dopiero pora śniadaniowa), nie musieliśmy nigdzie iść. Zawieziono nas. Ale nie byle jak. Wsadzono nas w terenowe gaziki! <3
Musicie wiedzieć, że mam trochę słabość do tego środka transportu, bo kojarzy mi się on z najfajniejszymi czasami dzieciństwa (przyszywany wujek, przyjaciel rodziny, miał taki samochód i jeździliśmy nim na wycieczki na grzyby i nad jezioro). Tak więc gęba mi się śmiała od ucha do ucha i żałowałam, że przejażdżka trwała tak krótko.
Dla Was mam jednak informację – wycieczki gazikami to jedna z atrakcji w Żarkach z której turyści mogą zawsze skorzystać :)
Jednym z przystanków na trasie był żydowski cmentarz. Z historią tego miejsca warto jednak zapoznać się we własnym zakresie. Ja nie będę Wam o niej opowiadać, gdyż przede wszystkim czuję, że nie mam do tego kompetencji.
No dobra, ale przez chwilę nie było o jedzeniu, prawda? Tak, tak, znowu pojechaliśmy jeść :) Zajazd Hetman to wizualnie miejsce dość niepozorne. Z pewnością nie przyciąga swoim wyglądem, a nazwa „zajazd“ również może lekko zniechęcać. Troszkę sceptycznie podchodziłam więc do tego co też nam tam zaserwują, choć Basia – nasza kierowniczka wycieczki – zapewniała nas, że jedzenie rozsadzi nam mózgi (no, trochę innymi słowami ;)). I wiecie co? Miała rację! Biję pokłony Sebastianowi Humskiemu – szefowi kuchni, który uraczył nas swoimi genialnymi potrawami. A można powiedzieć, że mieliśmy szeroki przekrój, bo na stół wjechały:
Żurek z Jury z grzybami (o jezu, jakie to było dobre!)
Śląska zupa z ogonów wołowych
Krem z warzyw białych podany z oliwą z pestek dyni, prażonymi migdałami, chipsem z boczku wędzonego
Kaczka Rotmistrza (mniam, mniam, mniam!)
Comber z sarny sous vide podany z sosem winnym, puree z pietruszki, świeżą kurką i jeżyną marynowaną w whisky z chipsem z jarmużu (kooooooosmooooooos! <3)
Filet z perliczki podany z sosem tymiankowym, puree z batata, blanszowaną młodą marchwią i porem (błagaliśmy już o litość, bo żołądki pękały w szwach, a było trudno sobie odmówić)
… i na deser lody śmietankowe z kruszonką z piernika (na szczęście nauka potwierdza, że na deser jest zawsze dodatkowe miejsce)
Z Zajazdu Hetman wytoczyliśmy się (bo wyjściem tego nie da się nazwać), ale wszyscy zgodnie byliśmy zachwyceni wszystkim co nam zaserwowano. To się na prawdę rzadko zdarza! <3 Panie Humski, pełen szacun! :)
Z poczuciem, że jest tak dobrze, że możemy umierać, zapakowaliśmy się w busik, pojechaliśmy zrzucić rzeczy do Hotelu Pod Figurą, odświeżyć się i ruszyliśmy na dalszą część zwiedzania – na ruiny Zamku Ogrodzieniec .
Zamek (a konkretnie to co z niego zostało) robi ogromne wrażenie. Pani Przewodnik ubarwiała zwiedzanie, bardzo ciekawie opowiadając (dobry przewodnik w takich miejscach to podstawa!). Małe ostrzeżenie dla tych z Was którzy mają lęk wysokości – zwiedzanie obejmuje wiele krętych schodów, na których można nie czuć się zbyt pewnie. I jeszcze mała ciekawostka dla tych z Was, którzy lubią się bać – zamek oferuje także „nocne zwiedzanie z duchami“ :) Póki na dworze było jasno, pomysł wydawał mi się całkiem zabawny, ale gdy na zamku zapadł zmrok, uznałam, że ja jednak nie należę do tych odważnych i za nic bym się nie skusiła ;)
Na Zamku zostaliśmy do zmroku, ponieważ tam też czekała na nas kolacja – regionalne pieczonki czyli pieczone w ognisku żeliwne kociołki wyłożone boczkiem, kapustą, ziemniakami, cebulą, marchwią i burakami. O tych kociołkach pisałam już Wam kiedyś przy okazji relacji z jednego z półfinałów Bloger Chefa :) A do kociołków było też regionalne piwko z Browaru Na Jurze :)
Dobrze, że droga z Zamku do Hotelu prowadziła z górki, bo można było się po prostu sturlać ;)
Dzień 3
Jeśli myśleliście, że wyjazd do woj. Śląskiego mógł się obyć bez klusek śląskich to byliście w błędzie. Tę atrakcję zostawiono nam jednak na sam koniec i co więcej – kluski mogliśmy sobie samei ukulać :) To były moje pierwsze kluski śląskie i zaskoczona byłam że ich przygotowanie to tak na prawdę żadna filozofia – kojarzyły mi się zawsze z czymś trudnym, wymagającym skilla, a tymczasem wystarczą dwa składniki, trochę cierpliwości w kulaniu i gotowe.
Michał Bałazy – szef kuchni pod którego czujnym okiem kulaliśmy gumiklyjzy dorobił do nich tradycyjną roladę i modrą kapustę – pychota! Obiad wypadał dość wcześnie, bo przed południem, ale był w sam raz przed długą podróżą do domu :) Mniam, mniam i po stokroć mniam! :)
Jeszcze w przerwie, gdy kluski bulgotały w garze, zostaliśmy zaproszeni do odwiedzenia “Tradycyjnego Domu Śląskiego” czyli wystawy pokazującej jak dawniej wyglądały domy ślązaków. Kilka elementów było charakterystycznych dla tego regionu, ale na pewno widywaliście podobne wnętrza u babć, ciotek i sąsiadek :)
Po obiedzie ruszyliśmy jeszcze na zwiedzanie Nikisza – charakterystycznej dzielnicy Katowic, dawniej cieszącej się niezbyt dobrą sławą, dziś uchodzącą za kolebkę hipsteriady ;) A tak poważnie – Nikisz jest dziś niezwykle popularną dzielnicą, w której otwierają się kolejne lokale i odbywają ciekawe miejskie wydarzenia. To co w niej całkowicie oczarowuje to… czerwone okna. Wszystkie budynki bowiem mają wnętrze okiennej framugi pomalowane czerwoną olejną farbą. Wygląda to niesamowicie! :)
Co więcej, ponieważ cała ta dzielnica jest zabytkiem, wszystkie lokalne biznesy muszą się przystosować i ich reklamy muszą wkomponowywać się w otoczenie. Nie znajdziecie tu więc paskutnych bilboardów czy obśrupanych tablić ze zdrápanými literami. Wszystko, nawet reklamy, wygląda tu estetycznie! Ja tak poproszę w całej Polsce!
Ostatnią atrakcją, jaka na nas czekała było zwiedzanie Muzeum Śląskiego. Niestety, zabrakło mi czasu, by poświęcić mu więcej uwagi – pociąg nie chciał na mnie czekać i musiałam szybko żegnać się i znikać. Odnotowałam jednak, że muzeum jest super nowoczesne i interesujące – muszę więc kiedyś znaleźć trochę czasu na zwiedzanie. I im szybciej tym lepiej – nim użyte w nim technologie wyjdą z mody ;)
Trzy słowa na koniec
Wróciłam do Poznania objedzona po uszy i z przekonaniem, że do woj. Śląskiego wrócę na 100%. W ramach pakietu startowego otrzymaliśmy cały wielki zestaw przewodników, mapek i opisów turystycznych atrakcji. Co ciekawe – nie brakuje w nim rzeczy, które bawić będą dwójkę młodych ludzi, bez dzieci i bez zacięcia do zwiedzania kościołów. Wspominam o tym nie przypadkowo, bowiem jest to problem, z którym często się spotykamy – chcielibyśmy z Mężczyzną porobić coś fajnego i popodróżować po Polsce, ale zazwyczaj atrakcje turystyczne „dla młodych“ ograniczają się do spływów kajakowych i ścieżek rowerowych. Województwa stawiają na atrakcje dla rodzin z dziećmi lub na seniorów. Śląsk pod tym względem nieco się wyróżnia, ale tak na prawdę tutaj każdy znajdzie coś dla siebie.
Jeśli więc planujecie krótki wyjazd we dwoje (albo nawet nieco dłuższy i z całą rodziną) wypad to polecam Wam zajrzeć na stronę SLASKIE.travel gdzie zaplanujecie sobie wycieczkę. A jesli nie wiecie gdzie po drodze zatrzymać się po coś do jedzenia, to podpowiedzą Wam Śląskie Smaki :) Ja od siebie tylko dodam, że koniecznie musicie zjeść coś w Zajeździe Hetman ;)