Autor: Annabel Langbein
Tytuł: Kuchnia w stylu wolnym
Liczba stron: 320
Liczba przepisów: ok 200
Liczba zakładek “koniecznie zrobić!”: ok 20
Obiecałam nadrobić kulinarne zaległości i słowo, że tak zrobię, ale jeszcze nie dziś. W końcu dzisiaj czwartek :) Dlatego na tapetę biorę dziś kolejną książkę z mojej kulinarnej półki. Tym razem padło na “Kuchnię w stylu wolnym” Annabel Langbein, którą otrzymałam od wydawnictwa Publicat.
Choć z tyłu książki piszą: “Annabel Langbein to jedna z najbardziej lubianych nowozelandzkich autorek książke kulinarnych oraz gwiazda międzynarodowego programu telewizyjnego.”, to ja muszę przyznać się, że nigdy o tej Pani nie słyszałam i nie miałam pojęcia czego spodziewać się po tej książce. Zwłaszcza, że nie do końca rozumiałam też tytułowy “styl wolny” – czy bardziej chodziło o kuchenny freestyle czy jakiś nowy trend w gotowaniu?
Otóż we wstępie już dowiedziałam się, że Annabel Langbein ma to niesamowite szczęście być posiadaczką chatki w Alpach, własnego ogródka i farmy oraz mieszkać w regionie bogatym we wszystko czego dusza zapragnie. I o ile ten argument sprawia, że mam ochotę osobiście spróbować kuchni Pani Annabel, to zazwyczaj wiem już czego się spodziewać w książce – masy składników, których nie dostanę nigdzie w mojej okolicy. Ale uwaga – pomyliłam się! Okazało się, że poza nielicznymi wyjątkami (takimi jak pasternak, ser haloumi czy fenkuł), w książce dominują składniki podstawowe i popularne. Było to więc bardzo miłe zaskoczenie :) Niestety ani ze wstępu, ani z reszty książki nie dowiedziałam się co tak na prawdę znaczy tytuł ;)
Gdybym mieszkała w takim miejscu na świecie, nie wypuszczałabym aparatu z rąk. Nie dziwi mnie więc, że książka pełna jest fotografii, nie tylko kulinarnych. Są krajobrazy, zwierzątka, składniki i sama autorka – w ogrodzie, na rybach, w pasiece… Książka przypomina bardziej rodzinny album niż książkę kucharską. Czy to dobrze? Oceńcie sami, bo ja nie mogę się zdecydować… Ogląda się ją przyjemnie, zdjęcia potraw są bardzo apetyczne i doceniam to, że prawie każde potrawa ma obok swoją wizualizację, ale “x-dziesiąte” zdjęcie Pani Annabel z kolei trochę nudzi…
Książka jest dość masywnych rozmiarów – duża i gruba, przez co trochę niewygodna w użyciu. Szczególnie, że niewiele te rozmiary tłumaczy. Czcionki wewnątrz są za duże (żeby pokryć masę wolnego miejsca, którego i tak ostatecznie jest w nadmiarze), a fotografie wcale nie wymagają aż tak dużego powiększenia. Z powodzeniem można by zmniejszyć jej wymiary o 1/4! Przepisów w książce jest około 200 z czego około 1/3 to i tak tylko wariacje lub przepisy “zdaniowe” typu: “
Przepis na 6 porcji jako dodatek do dania. W misce mieszamy pokrojony w kostkę 1 długi ogórek z 400 g przepołowionych pomidorków koktajlowych i 1/2 porcji dipu szermula (zob. s 144).” W rzeczywistości proporcje przepisów do zdjęć są mniej wiecej jak 1:3.
“Kuchnia w stylu wolnym” podzielona jest na 6 rozdziałów: z pieca (głownie chodzi o wypieki, a nie dania z pieca), z ogrodu (sałatki i przystawki), z farmy (głównie mięsa), z jeziora i morza (ryby i niewielka ilość owoców morza), ze spiżarni (domowe produkty takie jak sery, przetwory i o dziwo… lody), z sadu (owocowe desery). Generalnie niewiele dań zaznaczyłam moimi magicznymi zakładkami “koniecznie zrobić”, ale najbardziej rozczarował mnie rozdział dotyczący ryb – nie znalazłam tam ani jednej potrawy dla siebie, a ryby przecież uwielbiam! I jeśli mam być szczera – nie wiem dlaczego tak mało dań w tej książce mnie zainteresowało, bo choć wydana jest pięknie, a zdjęcia zachęcają do jedzenia, to jednak jakoś zupełnie nie trafia w moje gusta smakowe. Jest to jednak kwestia indywidualna – może wam spodoba się więcej dań z tej książki :)
Standardowy przepis zbudowany jest z krótkiego wstępu, informacji o czasie przygotowania i obróbki termicznej oraz liczbie porcji, listy składników i dość obszernego opisu przygotowań. Wypróbowałam do tej pory kilka przepisów i zauważyłam, że czas pieczenia podany w przepisie często nie jest zgodny z rzeczywistym, dlatego trzeba na to brać poprawkę. Reszta treści pod kątem merytorycznym nie wzbudziła moich zastrzeżeń, choć uczepiłabym się trochę samego układu treści – moim zdaniem jest niestety mało czytelna…
Pomiędzy kolejnymi przepisami Annabel opowiada. Opowiada o szczęśliwych kurach, o swoich początkach w kuchni, o pszczołach miodnych i o vejrusie… Trochę bez konkluzji, ale mimo wszystko jest to ciekawy przerywnik.
Książkę kończy krótki słowniczek w którym autorka dzieli się swoimi radami dotyczącymi obchodzenia się z niektórymi produktami – bardzo przydatna część książki; oraz bardzo dobrze skonstruowany indeks.
No i przyszła pora na to, by napisać czy polecam… Nie powiem, że nie, ale… nie do końca trafiła w mój gust, i można powiedzieć, że po prostu “nie zaiskrzyło” ale może Wam spodoba się bardziej, bo wierzę, że ma ku temu potencjał :)